[ Pobierz całość w formacie PDF ]
człowieka.
Wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. Kazimierz podbiegł do spikera, wyrwał mu
mikrofon i podniósłszy go na wysokość swej wykrzywionej wściekłością twarzy, ryknął:
Gówno!
Uroczystość była popsuta; poszliśmy spać i spaliśmy dwa dni. Potem przyjechało
wiele ciężarówek. Załadowaliśmy nasze drewniane kuferki, rozebraliśmy baraki, Kamiński
wzniósł pięść w kierunku mostu (nabawił się tu reumatyzmu) i pojechaliśmy.
Ciężarówki mknęły. Był to ten wymarzony dzień; wracaliśmy do domów, do naszych
bliskich. Tam został most. Był coraz mniejszy: każdy obrót kół oddalał nas od niego.
Milczałem. Milczeli wszyscy. Myślałem, że będą kląć, śpiewać i wrzeszczeć. Czekałem na
ryk Kazimierza. Na taniec Stefana. Na dziękczynne modły Kamińskiego. Na westchnienia ulgi.
Na żartobliwe słowa i radość z bliskiego domu. Lecz milczeli. Odwróciłem głowę i zobaczyłem, że
wszyscy patrzą w kierunku mostu; był już tylko małą kropeczką. Targnęło mną.
No rzekłem. Czemu nic nie mówicie? Mieliście śpiewać. I co?
Milczeli; nikt nie zwrócił nawet uwagi na mnie. Krzyknąłem:
Mówcie coś! No, mówcie coś, do ciężkiej cholery!...
Milczeli; widziałem, jak wytężają wzrok ze wszystkich sił.
Mówcie! zawyłem dziko.
M... m... wybełkotał betoniarz Stefan z Marymontu; machnął ręką i umilkł.
Już nie było widać naszego mostu; został na równinie i przydymiły go opary mgieł.
Wtedy zrozumiałem, że most ten jest już tylko wspomnieniem. I ci, którzy będą po nim
jezdzić i chodzić, nigdy nie dowiedzą się, że ten most jest tylko naszym mostem. Płakaliśmy.
Płakaliśmy wszyscy; miałem wtedy dwadzieścia lat i płakałem także, choć nie za dobrze
wiedziałem dlaczego. Brakowało mi czegoś, co pozwoliłoby mi zrozumieć jasno i czysto
nasze łzy. Bo dziś wiem już, że często najbardziej kochamy tych ludzi, te sprawy i te rzeczy,
od których bieg życia każe nam odchodzić nieraz na zawsze.
1955
4
[ Pobierz całość w formacie PDF ]