[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wykona samodzielnie taktego zadania, ograniczył liczebność grupy wypadowej do dwóch plutonów i
nakazał staranne dobranie uczestników. Trzon grupy mieli stanowić żołnierze 4 kompanii wsławionej
wieloma patrolami, dowodzenie plutonami powierzono znanym zwiadowcom podporucznikowi Sawickiemu
i podporucznikowi Zgole, który miał być także dowódcą całości. W składzie grupy wypadowej nie mogło
oczywiście zabraknąć plutonowego Górnego, obserwatora artyleryjskiego ogniomistrza podchorążego
Budzicha oraz sierżanta podchorążego Bocheńskiego, który miał na swym koncie udział w 49 patrolach, co
było absolutnym rekordem. 8 grudnia Bocheńskiego czekał wypad jubileuszowy .
Tego dnia, po południu, dowiedział się Adzio, że ma wybrać ze swego plutonu dziewięciu ludzi i przed
godziną 21.00 zgłosić się z nimi do podporucznika Sawickiego. Wśród wybranych był oczywiście, widzący
w nocy jak kot, Wasyl Walchnowski, który pokazywał drogę, gdy w absolutnych ciemnościach udali się na
miejsce zbiórki w bunkrze R9.
O wyznaczonej godzinie Bocheński zameldował swoje przybycie, po czym wycofał się do
pomieszczenia, w którym oczekiwali pozostali uczestnicy wypadu, gdyż odpowiedzialny za organizację
akcji porucznik Maszewski prowadził jeszcze odprawę dla dowódców plutonów.
Obiektem ataku miało być gniazdo nieprzyjacielskie położone na zachód od R9, a celem głównym
wzięcie jeńców. Karpatczycy zamierzali uderzyć na wroga z dwóch kierunków w momencie, który dowódcy
oceniający na miejscu sytuację uznają za najodpowiedniejszy. Oderwanie się od nieprzyjaciela miał
umożliwić ogień artylerii skierowany na sąsiednie stanowiska. Jednocześnie maksymalne nasilenie ostrzału
artyleryjskiego oznaczało rozkaz powrotu.
Po naradzie z porucznikiem Maszewskim Zgoła i Sawicki udali się do swych plutonów i przeprowadzili
krótkie odprawy. Doświadczonym zwiadowcom nie trzeba było tłumaczyć spraw oczywistych, więc wkrótce
oba plutony wyszły na przedpole. Tu rozłączyły się.
Podporucznik Sawicki szedł na czele oddziału, mając obok siebie podchorążego Bocheńskiego, który
pełnił funkcję jego zastępcy. Wokół panowały nieprzeniknione ciemności, co w gruncie rzeczy cieszyło
zwiadowców, gdyż mogli dość swobodnie posuwać się do przodu. Tylko od czasu do czasu, gdy
wystrzeliwane przez Włochów rakiety rozświetlały niebo, pluton musiał przypadać do ziemi.
Nagle spoza chmur wyłonił się księżyc i oblał pustynię bladą poświatą.
Psiakrew mruknÄ…Å‚ Sawicki. Daleko jeszcze?
Jesteśmy mniej więcej w połowie drogi wyjaśnił Bocheński, którego tradycyjną funkcją było
liczenie kroków. Może dalej pójdziemy na czworakach? I tak zaraz powinno być pole minowe.
Zgoda.
Podporucznik Sawicki cofnął się, by wydać rozkaz żołnierzom, a Bocheński przesunął się do przodu i
zaczął delikatnie obmacywać ziemię. W pewnym momencie jego ręka trafiła na rozpulchnioną glebę.
Delikatnie odgarnął piasek i wyczuł kształt miny. Kilka sprawnych ruchów i zapalnik został wykręcony. Z
tyłu zamajaczyły sylwetki żołnierzy.
Panie poruczniku szepnął Adzio doszliśmy do pola minowego.
Pionierzy do przodu! Zróbcie przejście!
Sawicki z trzema pionierami zaczął rozbrajać miny na szerokości około 4 metrów. Praca ta zajęła im
sporo czasu, gdyż miny były zakładane dość dawno i miejsca, w których leżały, nie wyróżniały się w terenie.
Następnie Sawicki i Bocheński oznaczyli przejście białą taśmą, by bez trudu znalezć je w drodze powrotnej.
Wreszcie ruszyli dalej. Zaraz za polem minowym musieli pokonać niski, lecz dość szeroki pas drutów
kolczastych. Sawicki z niepokojem dostrzegł, że niektórzy żołnierze przechodzą przez przeszkodę prawie
wyprostowani.
Nagle zaterkotał włoski karabin maszynowy. Czyżby Włosi odkryli patrol? Ale nie, po chwili w
okopach wroga znów panowała cisza. %7łołnierze błyskawicznie utworzyli tyralierę, ale w tym samym
momencie ponownie rozległy się strzały. Ogień przybierał na sile. Mimo to dowódca grupy uznał, że
przeciwnik nie widzi ani ich, ani plutonu podporucznika Zgoły, że strzela na ślepo . Sytuacja nie była
jednak dobra, gdyż nie wszyscy żołnierze zdołali już sforsować zaporę z drutów kolczastych. W pewnym
momencie chaotyczne serie włoskich karabinów maszynowych omiotły teren, na którym zalegli Polacy.
Rozległ się jęk. To strzelec Grześlak został trafiony kilkoma pociskami. I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie,
odezwała się polska artyleria. Widocznie dowództwo uznało, że plutony już wykonały atak lub załamały się
pod ogniem.
Do diabła syknął Sawicki. Po co oni strzelają?! W ten sposób nie zaskoczymy wroga.
Natężenie ognia artyleryjskiego wzrastało i można je było uznać za sygnał do odwrotu. Do
podporucznika podczołgał się jeden z pionierów.
Panie poruczniku, trzeba się wycofać! Zaraz tu będzie piekło! Wszyscy zginiemy!
Wracać na posterunek przy polu minowym! warknął Sawicki i dał znak do ataku.
Przebiegli kilka metrów, jednak od pozycji włoskiej dzielił ich jeszcze jeden drut kolczasty. Podchorąży
Bocheński sięgnął do kieszeni po nożyce do cięcia drutów, ale okazało się, że zaczepiły się o coś i nie może
ich wydobyć. Niemal w tym samym momencie Włosi wystrzelili rakiety i w ich świetle zdenerwowany
Bocheński dostrzegł, że zasieki są niskie, że można je przeskoczyć. Poderwał się i wykonał długi skok. Za
nim poszedł Sawicki i kilku innych żołnierzy. Przed nimi wybuchały ciskane przez wroga granaty, lecz na
szczęście miały one mały promień rażenia. Przywarli do ziemi.
Podporucznik Sawicki czekał na moment względnego spokoju, a kiedy ten nastąpił, rzucił granatem i z
okrzykiem: Naprzód! , ruszył do przodu. Bocheński chciał pójść w jego ślady, ale nagle poczuł ostry ból w
ramieniu i w prawej nodze. Zatoczył się, upadł, na chwilę stracił przytomność. Tymczasem Sawicki dobiegł
do okopu, potknął się na nasypie, przekoziołkował i wpadł między Włochów. Jeden z nich chwycił go za
gardło tego wyrżnął rewolwerem w szczękę, drugi wskoczył mu na plecy, a przed sobą zobaczył
uniesiony bagnet. Na szczęście wciąż miał w ręku odbezpieczony rewolwer. Strzelił dwukrotnie. Tymczasem
do okopu wskakiwali pozostali Polacy. Rozgorzała walka na bagnety, kolby i pięści. Nie wiadomo, jak
potoczyłyby się jej losy, gdyby nagle nie pojawił się podporucznik Zgoła ze swoimi ludzmi. To przesądziło o
wyniku zmagań. Już po chwili obydwa plutony wycofały się, uprowadzając ze sobą pięciu jeńców.
Sawicki obszedł zdobytą pozycję dokoła, by sprawdzić, czy żaden z karpatczyków nie został w okopie,
a potem ruszył spiesznie, by dogonić grupę. Przy drutach spotkał dwóch żołnierzy pochylonych nad
śmiertelnie rannym strzelcem Grześlakiem. Zciągnął kombinezon, na tych prowizorycznych noszach ułożyli
rannego i podążyli ku własnym okopom. Po paru minutach, kulejąc, dogonił ich podchorąży Bocheński.
Chciał pomóc, lecz przeliczył się z siłami.
To tylko draśnięcie tłumaczył.
Dobrze, dobrze... Biegnij do przodu i obejmij dowództwo polecił Sawicki, który w ciemnościach
nie widział, jak poważne są rany Bocheńskiego.
Adzio próbował wykonać rozkaz, ale po kilkunastu krokach musiał stanąć. Ból był coraz dotkliwszy, sił
ubywało. %7łeby tylko nie stracić przytomności, myślał podchorąży. Trzeba się jakoś dowlec do okopu...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]