[ Pobierz całość w formacie PDF ]
uśmiechem. Niech tam sobie zamieć szaleje na zewnątrz, niech wicher wieje ile mocy,
niech złe duchy ciemności udławią się własnym gniewem! On już o to nie dba wcale. On
uratował swego chłopca!
Uniósł się na nogi, lecz nie zdolny stąpić kroku stał z wyciągniętymi ramionami,
daremnie usiłując co przemówić. Potem zachwiał się i upadł na pobliskie posłanie.
Człowiek na podłodze uniósł się na łokciu. Dłonią w grubej rękawicy sięgnął do szyi,
jak gdyby chcąc się uwolnić od czyjegoś dławiącego chwytu. On również nie miał w
twarzy ani kropli krwi. Była to twarz szczupła i bardzo blada, wymizerowana mrozem i
trudem ponad siły. Niewątpliwie musiał z bliska zajrzeć w oczy śmierci, gdyż na
zrenicach leżał mu jeszcze cień konania.
Zdjąwszy rękawice, powlókł się z wielkim trudem po podłodze w stronę leżącego na
łóżku Donalda. Dotarłszy do tapczana uniósł się, chwytając rękami pościeli, po czym
troskliwie objął ramionami bezwładne ciało człowieka, który go wydarł śmierci.
Donald wyczuł bliskość żywej istoty. Unosząc rękę pogładził tamtego po twarzy.
To ty, Pietrku? spytał.
Tak, to ja.
Donald uśmiechnął się zsiniałymi wargami.
Nie schwytali nas jednak, chłopcze, co? Jakoś się im wymknęliśmy!
Tak.
Ciepło ci teraz, synku? Wygodnie?
Mężczyzna schylił głowę, nisko, pokornie, aż prawie dotknął czołem piersi Donalda.
To nie była głowa Pietrka. To nie głos Pietrka dawał staremu odpowiedz. Lecz Donald
westchnął głęboko z ukontentowania, znalazłszy tuż obok swojej dłoń, o której sądził, iż
należy od jego syna.
Długi czas żaden z nich nie przemówił ani słowa, gdy tymczasem w pobliżu ogień
trzaskał wesoło w żelaznym piecyku, świece zaś pryskały tłuszczem, jak gdyby drwiąc z
bezsilnej wściekłości szalejącej na zewnątrz zawieruchy.
Pełne trzy doby srożyła się zamieć ponad krainą Athabaski, przy czym żadna żywa
istota nie mogła w tym czasie opuścić swej kryjówki, jak również nikt nie zdołałby
wytrzymać straszliwego mrozu, jaki ścisnął ziemię w ślad za śnieżycą.
Dopiero piętnastego marca zatem, dwanaście dni dokładnie po opuszczeniu chaty,
Pietrek Mac Rae minÄ…Å‚ Pipestone wracajÄ…c do starego ojca.
Szalał z niepokoju, mając głowę nabitą tragicznymi możliwościami, kombinując, co
mogło się przytrafić niedołężnemu starcowi podczas tak długiej nieobecności. Ostatnie
dwadzieścia cztery godziny nie pozwolił sobie nawet na krótką drzemkę.
W samo południe znalazł się na wyniosłym wzgórzu, ze szczytu którego mógł rzucić
okiem w dół i dostrzec chatę oddaloną jeszcze o dobrą milę. Po raz pierwszy od wielu dni
odetchnÄ…Å‚ swobodnie, widzÄ…c siwÄ… spiralÄ™ dymu bijÄ…cÄ… wysoko w jasne powietrze.
Roześmiał się uszczęśliwiony, skręcając na szlak wiodący nad strugą w pobliże ich
domostwa. Zamierzał przystanąć tu na krótko, napić się wody, a potem wezwać ojca
znajomym ich okrzykiem. Już sobie wyobrażał, jak ojciec będzie biegł mu na spotkanie
w jasnym, słonecznym świetle.
Ledwie jednak minął ostatni zakręt ścieżki, zatrzymał się jak wryty. Nad strugą
znajdowała się ludzka postać. Człowiek był oddalony zaledwie o sto jardów, toteż
widział go wyraznie, jak się prostuje wolno, podnosząc z ziemi wiadro wody. Pietrek
przewiesił karabin przez plecy, osłaniając usta rękami złożonymi w kształcie tuby. To się
dopiero ojciec ucieszy i zdziwi!
Lecz zamierzony okrzyk zamarł mu w gardle. Ten człowiek wcale nie był jego
ojciem. Wysoki, chudy, zakapturzony, podpierając się kijem, szedł Pietrkowi naprzeciw.
Posuwał się wolno, z widocznym trudem, kulejąc za każdym krokiem. Głowę miał zgiętą
i dopiero gdy się zbliżył o parę metrów, podniósł ją nieco ukazując twarz. Wtenczas
Pietrek wrzasnął dziko, błyskawicznie kierując lufę fuzji w pierś człowieka.
Carter!
Policjant uśmiechnął się blado i unosząc rękę zsunął kaptur z czoła.
Nie nazywam się już Carter! rzekł. Od dwunastu dni byłem Pietrkiem Mac
Raem, synem starego Donalda.
Wobec zmienionej jego twarzy i zapadłych oczu, Pietrka przeszył dreszcz.
Carter zatrzymał się, mając lufę fuzji wspartą o żołądek. Nie usiłował wcale usunąć
jej na bok, lecz tkwił bez ruchu spokojnie patrząc w oczy Pietrka.
To się właśnie przytrafiło przed dwunastu dniami mówił. Byłem na waszym
tropie, gdy poślizgnąłem się pośród skał i o mało nie złamałem nogi. Złapała mnie
śnieżyca i zamarzałem już prawie, lecz ojciec twój wyszedł w zawieję, wołając cię po
imieniu, a ja mu odpowiedziałem. Zaniósł mnie do chaty, gdzie mieszkam od tej pory. Od
początku był przekonany, że ocalił własnego syna.
Dopiero teraz zrozumiałem wszystko, Pietrku. Dopiero dzisiaj wiem, jak wielki
popełniłem błąd. Zasłużyłem sobie na śmierć z twej ręki. Byłbym rad, gdybyś zechciał
pocisnąć cyngiel. Pietrek zniżył lufę ku ziemi.
Chyba go nie skrzywdziłeś?
Ja, jego!?
Carter z wolna obrócił się w stronę chaty, mając oczy pełne tępego cierpienia.
Nie, nie skrzywdziłem już więcej tego człowieka. Od dwunastu dni nie uczyniłem
mu nic złego. Jeden Bóg tylko wie, z jaką dobrocią i tkliwością odnosił się do mnie
przekonany, że pielęgnuje ciebie. Gdybym mógł własną śmiercią okupić jego cierpienia,
z radością odebrałbym" sobie życie. A gdybym się znajdował na twoim miejscu, Pietrku,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]