[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ochota zsiąść z niego u wrót oberży?
PAN: Nie całkiem; ale cóż to znaczy, bylebym spadł i dowiódł, że jestem wolny?
KUBUZ: Kapitan powiadał: Jak to! nie wióisz, że bez mego zaprzeczenia nigdy
by ci nie przyszło na myśl kark sobie kręcić? Więc to ja chwytam cię za nogę i wyrzu-
cam z siodła. Jeśli tedy upadek twój dowoói czego, to nie tego, że jesteś wolny, ale
że jesteś dureń . Kapitan powiadał jeszcze, że posiadanie wolności, która by mogła
objawiać się bez przyczyny, stanowiłoby prawóiwą cechę szaleńca.
PAN: To za górne dla mnie; i na przekór kapitanowi i tobie będę wierzył, że chcę,
kiedy chcÄ™.
KUBUZ: Ale jeżeli pan jesteś i zawsze byłeś panem swego chcenia, czemu nie
chcesz pan teraz kochać jakiej gorylicy; czemu nie przestałeś kochać Agaty, ilekroć
tego pragnąłeś? Mój dobry panie, trzy czwarte życia trawi się na chceniu bez czynienia.
PAN: To prawda.
KUBUZ: I na czynieniu bez chcenia.
PAN: Dowieóiesz mi tego?
KUBUZ: Jeżeli pan pozwoli.
PAN: Pozwalam.
KUBUZ: Stanie się niebawem; mówmy teraz o czym innym&
Po tych banialuczkach i dalszych jeszcze gawędach tej samej doniosłości zamilkli;
Kubuś podnosząc swój ogromny kapelusz, deszczochron w czasie niepogody, słoń-
cochron w czasie skwaru, nakrycie głowy o każdej porze, cieniste sanktuarium, pod
którym jedna z najtęższych mózgownic, jakie istniały, zasięgała rady losu w ważnych
potrzebach& x v Skoro się podniosło skrzydła tego kapelusza, głowa Kubusia znajdo-
wała się mniej więcej w połowie całej postaci; gdy się je opuściło, wióiał zaledwie na
óiesięć kroków przed sobą: stąd nabrał przyzwyczajenia zaóierania głowy do góry;
wtedy to można było powieóieć o jego kapeluszu:
Os illi sublime dedit coelumque tueri lussit, et erectos ad sidera
tollere vultus.
Ovid. Metam. lib I, v. 85.
Kubuś tedy, podnosząc ogromny kapelusz i woóąc spojrzeniem w oddali, spo-
strzegł na horyzoncie rolnika, który bezskutecznie okładał biczem konia, jednego
z pary szkapiąt zaprzężonych do pługa. Ten koń, młody i silny, położył się w bruz-
óie: kmiotek daremnie szarpał go za cugle, prosił, pieścił, groził, klął, walił, zwierzę
zostawało niewzruszone i uparcie wzdragało się powstać.
Kubuś, napatrzywszy się jakiś czas w zamyśleniu tej scenie, rzekł do pana, którego
również ściągnęła ona uwagę: Czy pan wie, co się tam óieje? .
PAN: Cóż ma się óiać innego poza tym, co wióę?
KUBUZ: Nic pan nie odgaduje?
PAN: Nie. A ty, cóż odgadujesz?
x v pot eba Widocznie luka w manuskrypcie.
de is dide ot KubuÅ› fatalista i jego pan 140
KUBUZ: Odgaduję, że to głupie, próżne i próżniacze zwierzę jest mieszkań-
cem miasta, który dumny ze swej przeszłości wierzchowego konia pogaróa pługiem:
krótko mówiąc, to pański koń, symbol tu oto obecnego Kubusia i tylu innych podob-
nych jemu nikczemnych hultajów, którzy porzucili roóinną wioskę, aby przywóiać
liberię stolicy, i woleliby raczej żebrać o kawałek chleba na bruku albo też umrzeć
z głodu, niż wrócić do pługa, najużyteczniejszego i najczcigodniejszego z narzęói.
Pan zaczął się śmiać; Kubuś zaś zwracając się do wieśniaka, który go nie mógł
słyszeć, mówił: Wal, nieboraku, wal, ile zapragniesz; już nasiąkł swoim narowem:
zużyjesz niejeden rzemień w biczysku, zanim wszczepisz temu hultajowi nieco praw-
óiwej godności i zamiłowania do pracy& . Pan ciągle się śmiał. Kubuś trochę z nie-
cierpliwości, trochę ze współczucia wstaje i zbliża się do rolnika; ale nie uczynił jeszcze
dwustu kroków, kiedy, odwracając się do pana, zaczyna krzyczeć: Panie, chodz pan,
chodz prędko; to pański koń, to pański koń .
Było to w istocie prawdą. Zaledwie koń poznał Kubusia i jego pana, zerwał się,
wstrząsnął grzywą, zarżał, wyprężył się i zbliżył czule pysk do pyska towarzysza. Tym-
czasem Kubuś, oburzony, mruczał mięóy zębami: Aajdaku, nicponiu, leniwcze, nie
wiem co mnie wstrzymuje, abym ci nie wlepił ze dwaóieścia batogów? & Pan, prze-
ciwnie, całował go, głaóił po bokach, klepał przyjaznie po zaóie i prawie że płacząc
z radości, wołał: Kosiu, mój biedny Kosiu, odnajduję cię wreszcie! .
Rolnik nic się tym nie wzruszył. Wióę, panowie rzekł że ten koń należał
niegdyś do was; niemniej przeto ja jestem jego prawym właścicielem; nabyłem go
na ostatnim jarmarku. Gdybyście chcieli wziąć go z powrotem za dwie trzecie tego,
co mnie kosztował, oddalibyście mi wielką usługę, na nic mi się bowiem nie zda.
Kiedy go przyjóie wyprowaóać ze stajni to istny diabeł; kiedy trzeba zaprząc, jesz-
cze gorzej; skoro zaś jest już w polu, kłaóie się i raczej dałby się zatłuc, niżby miał
pociągnąć trochę lub ścierpieć jaki worek na plecach. Moi panowie, czy bylibyście
[ Pobierz całość w formacie PDF ]