[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Rozniosą nas - zawołał Speyer; jego słaby głos unosił się i opadał na falach powietrza. -
Gdy nasi będą uciekać, oni wyrównają szyki...
- Nie! - krzyknął Mackenzie: - Adepci muszą być w transporterze. Szybko! Większość jazdy
wycofała się ku własnej artylerii; teraz była to już jedna tratująca się, jęcząca plątanina ciał.
Piechota stała na miejscu, ale niewiele brakowało, by rzuciła się do ucieczki. Spojrzenie w prawo
pozwoliło pułkownikowi stwierdzić, że wróg też był w rozsypce, że ostatnie wydarzenia musiały
być dla niego również straszliwym zaskoczeniem, ale jak tylko pierwszy szok minie, ruszą do
ataku i nic ich nie powstrzyma... Uderzył konia ostrogami, ale nie czuł tego; zupełnie tak, jakby
zrobił to inny człowiek. Zwierzę walczyło, całe w pianie z przerażenia. Walnął je kilkakrotnie w
łeb, brutalnie, i wbił z całej siły ostrogi. Koń pomknął w dół, ku artylerii.
Mackenzie potrzebował całej swej siły, by powstrzymać wałacha przy wylotach dział. Przy
jednym z nich leżał martwy żołnierz, choć nie było na nim śladu rany. Mackenzie zeskoczył na
ziemię. Koń pogalopował przed siebie.
Nie miał czasu martwić się o to. Gdzie pomoc?
- Chodzcie tu! - krzyk jego utonął w zamieszaniu. Ale nagle okazało się, że jest już ktoś obok
niego: Speyer, który schwycił nabój i wsunął z trzaskiem do komory. Mackenzie wytężył wzrok
patrząc przez celownik, mierząc właściwie na wyczucie. Widział transporter Esperów
rozkraczony pomiędzy ciałami zabitych i rannych. Z tej odległości wydawał się tak niewielki, że
nie chciało się wierzyć, iż był w stanie spalić takie połacie ziemi.
Speyer pomógł mu załadować haubicę. Mackenzie pociągnął za spust. Działo ryknęło i
podskoczyło. Pocisk eksplodował kilka metrów przed celem; trysnął piasek i zaświstały
metalowe odłamki.
Speyer zdążył już załadować następną haubicę. Mackenzie wycelował i strzelił. Tym razem
przeniosło, ale niewiele. Transporter zakołysał się. Wstrząs mógł poranić znajdujących się
wewnątrz Esperów; w każdym razie uderzenia psychotroniczne ustały. Trzeba jednak było
atakować, nim wróg zdoła się pozbierać.
Pobiegł w kierunku własnego transportera pułkowego. Drzwi były otwarte, załoga uciekła.
Rzucił się na siedzenie kierowcy. Speyer zatrzasnął drzwi i wcisnął twarz w kaptur peryskopu
wyrzutni rakietowej. Mackenzie uruchomił silnik. Załopotał proporzec na wieżyczce wozu.
Speyer ustawił wyrzutnię i nacisnął guzik spustu. Pocisk ziejąc ogniem pokonał odległość
dzielącą oba transportery i eksplodował. Pojazd wroga podskoczył na kołach. W jego boku
pojawiła się wyrwa.
Jeśli chłopcy zbiorą się i ruszą do natarcia... Jeśli nie, to i tak już po mnie. Mackenzie z
piskiem zahamował, z trzaskiem otworzył właz i wyskoczył. Wejście do wrogiego transportera
wiodło poprzez okopcone strzępy metalu. Pułkownik przecisnął się między nimi do środka, w
mrok i smród.
Leżało tam dwóch Esperów. Kierowca nie żył; pierś miał przeszytą stalowym odłamkiem.
Drugi z nich, adept, jęczał otoczony swymi nieludzkimi przyrządami. Nie było mu widać twarzy
spod krwi. Mackenzie odsunął zwłoki kierowcy na bok i ściągnął z nich błękitną szatę. Schwycił
zakrzywioną metalową rurkę i wygramolił się z wozu.
Speyer nadal siedział w nie uszkodzonym transporterze, strzelając z broni maszynowej do
tych żołnierzy wroga, którzy podeszli zbyt blisko. Mackenzie skoczył na drabinkę zniszczonego
wozu, wspiął się na wieżyczkę i stanął wyprostowany. Zaczął wymachiwać rękami trzymając w
jednej szatę, w drugiej broń, której nie rozumiał. - Chodzcie tu, sukinsyny! - wołał; głos jego
ginął w wyciu morskiego wiatru. - Tych już załatwiliśmy! Wy też chcecie do piekła?
Jedna jedyna kula świsnęła mu koło ucha. Nic więcej. %7łołnierze wroga, piesi i konni, w
większości zamarli. W tej przeogromnej ciszy nie umiał powiedzieć, czy dzwięki, które słyszy, to
przybój, czy krew tętniąca mu w żyłach.
A potem zagrała trąbka, za nią inne. Rozległy się triumfalne gwizdki oddziału czarowników;
zadudniły ich tam-tamy. Poszarpana linia jego własnej piechoty zbliżyła się do niego.
Nadchodziły następne. Dołączyła kawaleria, jezdziec za jezdzcem, oddział za oddziałem, na
skrzydłach piechoty. Z dymiących stoków wzgórz zbiegali strzelcy. Mackenzie znowu zeskoczył
na piasek i wsiadł do swego transportera.
- Wracamy - powiedział do Speyera. - Mamy bitwę do zakończenia.
- Zamknij siÄ™! - warknÄ…Å‚ Tom Danielis.
Filozof Woodworth wytrzeszczył na niego oczy. Las spowijały kłęby mgły skrywając teren i
rozlokowaną na nim brygadę: kłęby szarej nicości, poprzez którą przedostawały się stłumione
głosy ludzkie, rżenie koni, skrzypienie kół tworzące razem dzwięk oderwany i pełen niebywałego
znużenia. Powietrze było chłodne, a odzież ciążyła na skórze.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]