[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kto siedzi za kierownicą... tak go pan spoił,
180
żeby nawet niepozorny facecik rozmiarów Eddie'ego mógł sobie z nim poradzić po
przyjezdzie w jakieś ustronne miejsce. Czym się Eddie posłużył, panie Tag-gert?
Chloroformem?
- To ma być pańska bajeczka - odparł. - Czyżby wyobraznia przestawała działać?
- Bajeczka jest nasza wspólna. Ten odwołany telefon był ważny, proszę pana. To on
przede wszystkim wskazał na pański związek z tą sprawą. Nikt inny nie mógł
wiedzieć, że Sampson zamierza dzwonić do hotelu. Nikt inny nie wiedział, kiedy
Sampson miał wrócić z Newady. Nikt inny nie był w stanie udzielić poprzedniego
wieczoru poufnej informacji Eddie'emu. Nikt inny nie mógłby wszystkiego tak
zaaranżować! wykonać zgodnie z planem.
- Nigdy nie wypierałem się tego, że byłem na lotnisku z Sampsonem. Równocześnie
przebywało tam kilkaset innych osób. Ma pan bzika na punkcie dowodów pośrednich
jak każdy glina. A ta historia z płytami to nawet nie dowód pośredni. To dowód
okrężny. Nie może pan niczego udowodnić Betty Fraley i nie wykazał pan, że nas coś
łączy. Setki zbieraczy ma jej płyty.
Mówił głosem wciąż jeszcze opanowanym i czystym, z którego emanowała
szczerość, ale był niespokojny. Przygarbił się, cały spięty, jakbym go wtłoczył w zbyt
wąską szparę. A usta wykrzywiał mu brzydki grymas.
- Wykazanie, że was coś łączy, nie powinno być trudne - powiedziałem. - Ktoś musiał
przecież widywać was razem. I czy to nie pan dzwonił do niej wtedy wieczorem,
kiedy zobaczył mnie pan w Valerio z Fay Estabrook? Nie szukał pan przecież w
Szalonym Fortepianie Sampsona, co? Chciał się pan zobaczyć z Betty Fraley.
Zamydlił mi pan oczy ratując mnie z łap Puddle-ra. Myślałem, że trzyma pan ze mną.
Byłem o tym do tego stopnia przekonany, że strzał do granatowej ciężarówki
złożyłem na karb głupoty. A to było ostrzeżenie dla Eddie'ego, prawda, panie
Taggert? Nazwałbym
181
pana bystrym chłopakiem, gdyby nie zbrukał pan sobie rąk porwaniem i
morderstwem. Taka głupota wyklucza bystrość.
- Jeśli skończył pan z wyzwiskami, przejdzmy do konkretów - zaproponował.
Wciąż jeszcze siedział spokojnie na płóciennym krześle, ale jego ręka uniosła się
ściskając rewolwer. Była to ta sama broń kalibru 0.32, którą widziałem poprzednio,
lekka, na tyle jednak ciężka, by mnie przyprawić o kurcz żołądka.
- Proszę trzymać ręce na kolanach - rozkazał.
- Nie sądziłem, że tak łatwo da pan za wygraną.
- Nie dałem za wygraną. Zapewniam sobie po prostu swobodę działania.
- Strzelaniem do mnie pan sobie tego nie zapewni. Zapewni pan sobie coÅ› innego.
Zmierć w komorze gazowej. Proszę odłożyć rewolwer, to pogadamy.
- Nie ma o czym gadać.
- Jak zwykle jest pan w błędzie. Jak pan sądzi, co ja próbuję zrobić w tej sprawie?
Nie odpowiedział. Teraz, kiedy trzymał w ręku broń, gotów jej użyć, twarz miał
gładką i odprężoną. Była to twarz człowieka nowego pokroju, spokojnego i nie-
ulękłego, bo nie przywiązywał specjalnej wagi do życia ludzkiego. Twarz człowieka
młodzieńczego i dość niewinnego, ponieważ mógł wyrządzać zło bez mała
nieświadomie. Należał do tych, którzy dorośli i odnalezli siebie na wojnie.
- Szukam Sampsona - wyjaśniłem. - Jeśli uda mi się go znalezć, wszystko inne będzie
nieważne.
- Zabrał się pan do tego od niewłaściwej strony, panie Archer. Nie pamięta pan już
własnych słów wypowiedzianych wczoraj wieczór: jeśli coś się stanie porywaczom,
wykończą Sampsona.
- Panu nic się nie stało... na razie.
- I Sampsonowi nic się nie stało.
- Gdzie on jest?
182
- Tam, gdzie go nie znajdą, dopóki ja nie zechcę.
- Ma pan swoje pieniądze. Niech go pan wypuści.
- Zamierzam to zrobić, panie Archer. Chciałem wypuścić go dzisiaj. Ale trzeba to
będzie odłożyć... na czas nieokreślony. Jeśli coś mi się stanie, dla Sampsona będzie to
oznaczało koniec.
- Możemy dojść do porozumienia.
- Nie - odparł. - Nie mógłbym panuzaufać. Musimy się stąd ulotnić. Nie rozumie pan,
że wszystko pan popsuł? W pana mocy jest psuć różne rzeczy, ale nie w pana mocy
zagwarantować nam ucieczkę. Mogę zrobić z panem jedynie to.
Spojrzał na rewolwer wymierzony w mój brzuch, a potem z obojętnością znów na
mnie. Mógł strzelić lada chwila, bez przygotowania, bez złości. Wystarczyło nacisnąć
spust.
- Proszę zaczekać - powiedziałem. Zciskało mnie w gardle. Skórę miałem wysuszoną
i chciałem się spocić. Dłońmi ściskałem kolana.
- Obaj nie chcemy tego przedłużać. - Wstał i ruszył w moją stronę.
Przemieściłem ciężar ciała na krześle. Musiałbym mieć pecha, żeby zabił mnie
jednym strzałem. Między pierwszym a drugim mógłbym go dosięgnąć. Przesuwając
stopy do tyłu mówiłem szybko.
- Jeśli wyda mi pan Sampsona, mogę zaręczyć, że nie będę próbował pana zatrzymać
i nie będę gadał. Będzie pan musiał ponieść ryzyko razem z innymi. Porwanie jest jak
każde inne przedsięwzięcie handlowe: trzeba ryzykować.
- RyzykujÄ™, ale nie z panem.
Uniósł wyprostowane ramię, a rewolwer na jego końcu przypominał wydrążony
błękitny palec. Spojrzałem w bok, a przeciwnym kierunku, niż zamierzałem skoczyć.
Dzwignąłem się z krzesła, kiedy huknął strzał. Taggert był zobojętniały, gdy do niego
dopadłem. Rewolwer wyśliznął mu się z ręki.
1m
Przemówiła jakaś inna broń. W drzwiach stał Albert Graves, ściskając blizniaczy
rewolwer z pary, która stanowiła własność Taggerta. Czubek małego palca wetknął w
okrągły otwór w siatce.
- Wielka szkoda - powiedział - ale to było konieczne.
Woda spływała mi po twarzy.
Rozdział 25
Chwyciłem gibkie ciało Taggerta w locie i ułożyłem na murawie. Ciemne oczy,
otwarte i połyskliwe, nie zareagowały na dotyk moich palców. Dziura w prawej
skroni nie krwawiła. Znak śmierci niby małe czerwone znamię wystarczył, by Alan
stał się substancją organiczną wartości trzydziestu dolarów, uformowaną na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]