[ Pobierz całość w formacie PDF ]
szesnastoletnim, głowę miałem pełną łaciny, greki i pięknej poezji, myśli pełne dążeń i
ambicji, fantazję pełną marzeń artystycznych, ale o wiele głębiej, silniej i straszliwiej niż
wszystkie te płonące ognie palił się we mnie i drgał ogień miłości, głód płci, dojmujące
przeczucie rozkoszy.
Stałem na jednym ze skalnych wzgórz nad moim rodzinnym miasteczkiem, unosił się
tam zapach wiosennego wiatru i pierwszych fiołków, widać było połyskującą rzekę i okna
mojego rodzinnego domu; wszystko błyszczało, dzwięczało i pachniało oszałamiającą pełnią,
świeżą twórczą gotowością, wszystko jaśniało soczystymi barwami i mieniło się nierealnie w
podmuchach wiosennego wiatru, a świat wydawał mi się taki, jak niegdyś w najbujniejszych,
poetyckich uniesieniach mojej pierwszej młodości. Stałem na wzgórzu, wiatr rozrzucał moje
długie włosy; zatopiony w marzycielskiej, miłosnej tęsknocie bezwiednie sięgnąłem do
ledwie zieleniejącego krzewu i zerwałem młody, na wpół rozwinięty pączek listka,
przybliżyłem go do oczu, powąchałem (już sam zapach przypomniał mi wszystko, co było, i
oblał mnie żarem), potem, bawiąc się, chwyciłem ten mały, zielony pączek ustami, które
jeszcze nie całowały żadnej dziewczyny, i zacząłem go gryzć. Ten cierpki, aromatyczny,
gorzki smak nagle uświadomił mi, co przeżywam, wszystko znów było obecne. Po raz drugi
przeżyłem chwile z ostatnich lat mojego chłopięctwa, niedzielne popołudnie wczesnej
wiosny, ów dzień, kiedy na samotnym spacerze spotkałem Różę Kreisler, nieśmiało złożyłem
jej ukłon i nieprzytomnie się w niej zakochałem.
Patrzyłem wówczas pełen lękliwego oczekiwania na tę piękną, rozmarzoną
dziewczynę, która samotnie szła w górę i jeszcze mnie nie spostrzegła, patrzyłem na jej włosy
splecione w grube warkocze i podpięte, na spływające po obu stronach policzków luzne
kosmyki, którymi igrał i powiewał wiatr. Po raz pierwszy w życiu spostrzegłem, jak była
piękna, jak piękne i nierealne były igraszki wiatru w jej delikatnych włosach, jak pięknie i
powabnie spływała po jej młodych kształtach cienka, niebieska sukienka; i podobnie jak
gorzko-aromatyczny smak rozgryzionego pączka przeniknął mnie nieśmiałą, słodką rozkoszą
i lękiem wiosny, tak widok dziewczęcia napełnił mnie śmiertelnym przeczuciem miłości i
kobiety, wstrząsającym przeczuciem niesłychanych możliwości i obietnic, nieopisanych
rozkoszy, nieprawdopodobnych powikłań, obaw i cierpień, najserdeczniejszego wyzwolenia i
najgłębszej winy. O, jakże bardzo palił mi język gorzki smak wiosny! O, jakże igrał wiatr
luznymi kosmykami włosów, spływającymi wokół jej rumianych policzków! Potem zbliżyła
się, uniosła oczy i poznała mnie, zarumieniła się jeszcze bardziej i na chwilę spojrzała w bok;
potem zdjąłem kapelusz konfirmanta i ukłoniłem się, a Róża, znów opanowana, odkłoniła się
z uśmiechem, trochę jak dama, z podniesioną głową, i odeszła powoli, pewnie i wyniośle,
otoczona tysiącem miłosnych życzeń, żądań i hołdów, które w ślad za nią posyłałem.
Tak było niegdyś, pewnej niedzieli przed trzydziestu pięciu laty, i wszystko
niegdysiejsze powróciło w tej właśnie chwili: wzgórze i miasto, marcowy wiatr i zapach
pączków, Róża i jej kasztanowe włosy, nabrzmiewająca tęsknota i słodki, duszący lęk.
Wszystko było jak wtedy, wydawało mi się, że pózniej już nigdy nikogo tak nie kochałem,
jak wówczas Różę. Lecz tym razem dane mi było przyjąć ją inaczej niż wówczas. Widziałem
jej rumieniec, gdy mnie poznała, widziałem, jak starała się go ukryć, i wiedziałem od razu, że
mnie lubi, że to spotkanie miało dla niej takie samo znaczenie, jak dla mnie. I zamiast znów
zdjąć kapelusz i uroczyście trzymając go w ręku, czekać, aż ona przejdzie, uczyniłem tym
razem, mimo lęku i niepokoju to, co nakazywała mi krew; zawołałem: Różo, jakaś ty
śliczna! Dzięki Bogu, żeś przyszła! Tak bardzo cię kocham! To może nie było najlepsze, co
[ Pobierz całość w formacie PDF ]