[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Spełniło się moje największe marzenie - mruknął ironicznie Bones. - Bronię
ojczyzny!
- Wiem, że nie jest wam łatwo...
- Jasne, ty masz to we krwi - przerwał Bones. - Jesteś przecież facetem z klasą! Skoro
taki z ciebie cwaniak, po co ta cała awantura z końcem świata i najazdem kosmitów?
- Słuchaj, jedziemy na tym samym wózku, więc nie udawaj głupszego, niż jesteś -
odciął się Ferrante. - Zrobimy to dokładnie tak, jak zaplanowałem, albo zwijamy interes.
Zachowuj się przyzwoicie albo zabieraj manatki, wracaj do Saugus i gnij tam do końca życia.
To bardzo trudne przedsięwzięcie. Nie pozwolę, żebyście wszystko zepsuli.
- Dlaczego robimy tyle zamieszania? - marudził Bones. - Mamy dość ludzi. Jedzmy na
ranczo. Bez trudu zmusimy starego Barrona, żeby wszystko wyśpiewał.
- Mamy dość ludzi? - powtórzył Ferrante. - Zapomniałeś, że musielibyśmy pokonać
pięćdziesięciu uzbrojonych po zęby facetów. Nie udawaj, że nie wiesz o arsenale, który
Barron urządził sobie na farmie. Jego ludzie wiedzą, do czego służy karabin. To nie jest
banda zastraszonych chłopów.
- Odpal im niewielką dolę, a przejdą na naszą stronę, nim zdążysz policzyć do trzech -
rzucił Bones.
- To się nie uda - odparł Ferrante. - Gadałem już z tymi ludzmi. Zaczepiałem ich niby
przypadkiem w barze albo na targu. To banda prostaków. Są święcie przekonani, że póki
Barron rządzi na farmie, nie zabraknie im roboty i forsy. Boją się jak ognia wszelkich zmian.
- Sądzisz, że gdyby przyszło co do czego, staną w obronie tego dziwaka? - zapytał
Bones.
- Gdyby atak na starego oznaczał zagrożenie ich stanu posiadania, będą się bić -
oznajmił z naciskiem Ferrante. - Plan, który obmyśliłem, to jedyny sposób, żeby dostać to,
czego chcemy. Barron już połknął haczyk, więc trzymajcie nerwy na wodzy. Ten facet nie
wygląda na idiotę, a poza tym jest drażliwy jak grzechotnik w czasie burzy.
Znowu rozległo się brzęczenie telefonu. Ferrante chwycił słuchawkę.
- Co tam? - rzucił z niepokojem. Słuchał w napięciu, a następnie powiedział: - Dobrze.
Zadzwoń, gdyby sytuacja się zmieniła. Odłożył słuchawkę i popatrzył na wspólników.
- Barron wyjechał na popołudniowy objazd farmy - oznajmił. - Robotnicy są na
polach. Pracują normalnie, jakby nic się nie zdarzyło. Wszystko idzie tak, jak
przewidywaliśmy.
- Moim zdaniem drepczemy w miejscu - odparł naburmuszony Al.
- Czego się spodziewałeś? %7łe Barron narobi w portki ze strachu? - zapytał Ferrante. -
To jest twardy facet.
Rzekomy porucznik odwrócił się, poszedł do namiotu i opuścił brezentową połę.
- Myśli, że jest genialny jak Napoleon - rzucił złośliwie Bones. Oparł się plecami o
spory kamień i przymknął oczy. Al nie odpowiedział na tę uwagę. Bob uznał, że czas
zmykać. Czołgał się jeszcze wolniej i ostrożniej niż za pierwszym razem.
Po kilku chwilach stanął ponownie na ziemi pana Barrona, gdzie poczuł się względnie
bezpieczny. Odnalazł wystraszonego Pete a, który czekał wśród eukaliptusów.
- Dowiedziałeś się czegoś? - wypytywał niecierpliwie.
- Same rewelacje! - rzucił Bob. - To oszuści. Niektórzy z nich chcieliby zaatakować
farmę. Trzeba jak najszybciej odnalezć Jupe a!
Popędzili w stronę budynków. Gdy wypadli z cytrusowego sadu na wielki trawnik
przed rezydencją Barronów, stanęli jak wryci, gapiąc się okrągłymi ze zdziwienia oczami na
wielki dom.
Jupiter tkwił na dachu werandy, plecami do ściany, w panice obserwując otwarte
narożne okno. Znajdował się w odległości kilku centymetrów od unoszonej powiewami
wiatru firanki. Chłopcy popatrzyli na twarz kolegi i ujrzeli na niej purpurowe rumieńce.
Zastanawiali się, czy wywołało je zakłopotanie, czy też poczucie bezsilności.
- Musimy coś zrobić - rzucił Pete - i to szybko!
ROZDZIAA 12
Burza mózgów
Pete energicznie pomachał ręką Jupe owi i biegiem ruszył przez trawnik w stronę
drogi. Bob pędził za nim, nie mając pojęcia, co wymyślił przyjaciel. Wyższy z chłopców
biegł niestrudzenie, aż stanął na żwirowej alei między rezydencją Barronów a skromnym
wiejskim domem. Z tego miejsca nie widzieli stojącego na dachu werandy Jupitera.
Pete zatrzymał się i odwrócił na pięcie.
- Jeśli zrobisz to po raz drugi, wybiję ci zęby! - krzyknął do Boba, który osłupiał ze
zdziwienia.
- Co ty! - odparł niepewnie.
- Mam tego dosyć! - wrzeszczał Pete. - Dobrze wiedziałeś, co robisz!
Pete przyskoczył do kolegi i popchnął go lekko.
- Rusz się! - krzyknął. - Stłukę cię na kwaśne jabłko!
- Och! - Bob zrozumiał, w czym rzecz, i zacisnął pięści. - Zobaczymy!
- Chłopcy, przestańcie! - krzyknęła Elsie Spratt, wychylając się z kuchennego okna. -
Dosyć tego! Pożałujecie, jeśli mnie nie posłuchacie.
Po chwili na schodach wiejskiego domu rozległ się tupot jej kroków. Wkroczyła
śmiało na pole bitwy, chwyciła Boba za ramię i odciągnęła na bezpieczną odległość. Pete stał
w miejscu.
- Co tam się dzieje? - dobiegł ich z góry burkliwy głos.
Chłopcy podnieśli głowy. Charles Barron spoglądał na nich ponuro z narożnego okna
pokoju na pierwszym piętrze rezydencji.
- Nic ważnego, proszę pana - zbagatelizowała całe zajście Elsie. - Chłopcy nie mogli
się ze sobą dogadać. To częste w ich wieku.
W tej samej chwili zza rogu wielkiego domostwa wyłonił się Jupiter. Był
rozczochrany i brudny, ale uśmiechnięty od ucha do ucha.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]