[ Pobierz całość w formacie PDF ]
słońce, śląc promienie pożądliwie chłonącej je trawie. Zapewne kilkadziesiąt lat
wcześniej inny wiąz czy dąb stał tu ramię w ramię ze swymi sąsiadami. Teraz
pozostał po nim pusty krąg w sercu lasu i Aubrey zatrzymał się tu, zbierając
myśli.
Aby zmienić coś z powrotem, powiedział Sirrit, musisz kochać to, czym
było przedtem. Aubrey dotknął chropowatej kory najbliższego drzewa i
rozmyślał o tym.
Drzewo powstaje z podstawowych składników, mówił Sirrit: z ziemi,
powietrza, wody i ognia. Natomiast człowiek tylko z wody i powietrza.
Aubrey wystawił twarz do słońca, pozwalając, by grzało mu twarz, łuk
policzka, ostre wygięcie brody. Sirrit mylił się. Człowiek powstaje z powietrza i
wody, ale i z ognia, tak samo jak drzewo, gdyż korzysta z pierwotnej,
podstawowej iskry dostarczanej przez słoneczne promienie.
Czy także z ziemi? zastanawiał się Aubrey. Człowiek spożywa owoce
ziemi, co tworzy pewien związek. Czy mógłby pominąć ten pośredni etap i
nauczyć się czerpać pokarm bezpośrednio z żyznej, nie skalanej ziemi?
Szybko schylił się, żeby zdjąć buty i wełniane skarpetki; potem rozwiązał,
rozpiął i zdjął wszystkie części swojej garderoby. Wiedział, że może (ponieważ
już próbował) zmieniać kształt nie przejmując się ubraniem i nie zdejmując go.
Jednak nie chciał, żeby coś przeszkadzało mu podczas tej transformacji.
Wbił bose stopy w czarną glebę, krytycznie oceniając jej skład. Warstwy
liści, kawałki kory, naniesione wiatrem śmieci, resztki dawno padłych zwierząt;
jeszcze głębiej podstawowe związki azotu, niklu, miedzi, żelaza. Wszedł
głębiej, czując, jak zbite warstwy ziemi otaczają jego kostki oraz łydki,
dotykając, głęboko pod powierzchnią, podziemnej żyły wodnej.
Powoli uniósł ręce nad głowę, wyciągając je najdalej jak mógł, a potem
jeszcze trochę, do słońca. Rozmnożył palce, zwiększając powierzchnię, którą
mogło grzać, aż miał ich dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto i nieskończenie wiele
płaskich, lśniących i poznaczonych żyłkami nerwów tworzących marmurkowy
wzór. Poczuł, jak wstrząsa nim wiatr, wprawiając w pląs ramiona i łokcie;
jednak jego tułów pozostał nieruchomy, prosty, wczepiony w ziemię.
W całym ciele czuł powolny ruch związków chemicznych, wyssanych z gleby
wokół stóp, wędrujących arteriami nóg, przez serce, przez łopatki aż do cienkich
przedramion i radośnie wydobywających się samymi czubkami jego palców.
Nie rozróżniał kształtów ani kolorów, a jednak wiedział, kiedy gaśnie światło,
zastępowane kompletną, lecz nie budzącą lęku ciemnością. Potem światło znów
zapalało się powoli, aż nie było nic prócz słońca, ciepłego i miłego; i znów
stopniowo zapadała piękna, spokojna noc.
Jeśli jego ciało miało jakiś puls, to zwolnił on zgodnie z rym leniwym,
dziennym rytmem; serce zaczynało bić o świcie i przestawało o zmroku, Jeśli
oddychał, to wszystkimi porami swego ciała, a nie bezużytecznymi,
niewydolnymi płucami. Nie miał pojęcia, czy to jawa czy sen; jedynie
świadomość swego istnienia; egzystencji złożonej ze światła i cichej ekstazy.
Minęło pięć dni, zanim przypomniał sobie, kim naprawdę jest i jak stać
się nim ponownie. Przemiana była wolna, trudna i wyczerpująca; przez jakiś
czas leżał potem na ziemi, ponownie oswajając się z pulsowaniem krwi w
żyłach. Pózniej, wędrując przez las, był zdezorientowany i nieporadny jak
dziecko uczące się chodzić. Z trudem łapał oddech, a serce waliło mu jak
młotem. W pewnej chwili przystanął, opierając się plecami o potężny dąb i
stwierdził, że jego ciało niemal instynktownie przybiera ten dobrze zapamiętany
kształt. Szybko wyprostował się i podjął przerwany marsz w kierunku domu.
Pomyślał, że w ciągu tych kilku dni aż za bardzo pokochał drzewa. A może
kochał je już od dawna, tylko o tym nie wiedział.
Około południa własne ciało już nie wydawało mu się dziwne i szedł
szybkim krokiem. Jak zawsze, kiedy opanował jakąś nową i trudną umiejętność,
był zadowolony z siebie, a to zadowolenie odbijało się w jego wyglądzie.
Otaczająca go aura przygnębienia zniknęła; nawet pogwizdywał cicho podczas
marszu. Poczuł głód, co ostatnio rzadko się zdarzało, więc zatrzymał się i zjadł
posiłek złożony z zapasów, które wziął ze sobą pięć dni temu. Chleb był suchy,
a mięso twarde jak kamień. Idąc przez las, szukał owoców i innych jadalnych
rzeczy.
Był już na głównej drodze, lecz jeszcze o dobre dwie godziny marszu od
domu Glyrendena, kiedy spostrzegł nadchodzącego wędrowca.
Hej tam! zawołał Aubrey, machając ręką. Miał tak dobry humor, że był
życzliwie nastawiony do całego świata i wszystkich ludzi. Miło mu było kogoś
spotkać.
Jednak ta osoba rozpoznała go wcześniej i stanęła jak wryta na środku
drogi, czekając, aż do niej podejdzie. To była Lilith, z twarzą pobladłą z udręki.
Natychmiast obawa zastąpiła dotychczasowy dobry nastrój.
Lilith powiedział zaniepokojony, kiedy był już tak blisko, że widział jej
twarz. Co ci jest? Co się stało?
Podszedł do niej i położył rękę na jej ramieniu. Popatrzyła na niego i nie
cofnęła się.
Lilith? Nic ci nie jest?
%7łyjesz powiedziała.
Uśmiechnął się, rozczulony, ponieważ była taka przejęta.
Oczywiście, że żyję. Przepraszam... martwiłaś się o mnie? Nie sądziłem...
Nagle wyrwała mu się. Gwałtownie podniosła dłonie do policzków;
spojrzała na niego zza zasłony palców.
Nie było cię pięć dni powiedziała głuchym głosem. Myślałam, że nie
żyjesz.
Przepraszam rzekł cicho. Nie wiedziałem, że będziesz się martwić.
Nigdy przedtem nie martwiłaś się o mnie.
Myślałam, że nie żyjesz powtórzyła. Wtedy uświadomił sobie, że płakała
cicho, rozpaczliwie z pewnością po raz pierwszy w życiu.
Natychmiast zrobił krok naprzód i wziął ją w ramiona. Przez moment czuł
[ Pobierz całość w formacie PDF ]