[ Pobierz całość w formacie PDF ]
na hardych pasterzy niemal dopięły swego i gotowały całkowitą klęskę obrońcom. Wtem jak deus ex
machina przyszła śmierć Radamy. Był rok 1828. Całą przewagę Merinów w Menabe diabli wzięli i
nowy zryw Sakala-wów wymiótł napastników z kraju.
Jeszcze raz historia przyznała słuszność zaciekłym obrońcom, dlatego że zdecydowani byli na
wszystko. Sakalawowie tych południowych stron mogli o sobie powiedzieć, że nigdy nie zostali
ujarzmieni. A Merinowie wciąż próbowali, a jakże. Gdy umarł bohaterski król Ranitra, Ranavalona I,
owa Okrutna, chciała wyzyskać dogodną sposobność. Nie udało się. Jej wojska znowu natrafiły w
Menabe na te same co dawniej trudności i zdziesiątkowane, musiały wyrzec się podboju. Jeszcze
przeszło pół wieku pózniej Tananariwie nie odszedł apetyt i trzykrotnie w kilka lat przed upadkiem
swego królestwa Merinowie podejmowali zbrojne najazdy wszystkie daremne, uderzające w
próżnię. Nawet Francuzom nie poszło łatwo okiełzać czupurnych wojaków sa-kalawskich i dopiero w
1900 roku najezdzcy wymogli na nich drogą rokowań uznanie władz kolonialnych.
Więc Sakalawowie obronili w XIX wieku swą niezależność tylko dwa, trzy garnizony, niby wyspy
odcięte od świata, zdołali Merinowie utrzymać w Menabe ale za to szczep Sakalawów stracił na
innym polu. Wieczna partyzantka i upływ krwi, koczowniczy tryb pasterskiego życia, rozbicie na małe
księstewka wzajemnie się gryzące, rosnąca żyłka do rozbójnictwa i coraz wyrazniej sze skłonności ku
anarchii wyczerpały szczep do tego stopnia, że zatracił swą dawną żywotność, odciął się od
postępu, zgubił po prostu sens życia. Ponoć liczbowo nawet się cofał.
Gdy teraz przybyłem do Morondawy, zastałem Sakalawów wypchniętych na krawędzie życia: inni,
mocniejsi, zajęli ich miejsca. Jak pobratymcy na północy dokoła Madzungi, tak i ci tutaj na południu
stracili wiarę w siebie. Jedni, Vezowie, szukali ukojeń na brzegach morza, inni, zaszyci w głębi kraju,
biernie powierzali swój los stadom bydła. Jedni i drudzy zapatrzeni wyłącznie w przeszłość, w groby
swych walecznych wodzów z bohaterskich czasów. Ci wodzowie mieli ongiś zwycięskie włócznie-
sagaje i potrafili gromić wroga. Ich córki miały urodę i potrafiły podbijać obcych królów. Dzisiejszym
Sakalawom odebrano ambicje i sagaje, lecz Sa-kalawkom nie potrafiono odebrać urody. Okazała się
silniejsza niż los. Dlatego przychodzące do miasta ramatu były barwne jak kwiaty i grzech, a cynik-
plantator zżymał się na ich zalotność.
Ceregiele dokoła grobów
Już dawniej, przed wojną słyszałem o tych niezwykłych grobach dawnych Sakalawów. Francuzi,
którzy do nich dotarli, opowiadali stłumionym głosem pieprzne historie, a przy drugim, trzecim aperitifie
wyciągali ukradkiem fotografie i kazali podziwiać je podnieconym towarzyszom. Były to fotografie
drewnianych rzezb na grobach.
Podobne rzezby ale nie pod Morondawą, lecz dalej na południu budziły wstydliwe ciągoty
Angielki O. M. Chapman, podróżującej po Madagaskarze tuż przed drugą wojną światową. Ale
czcigodna pani, zgorszona tym, co jej opowiadał francuski hotelarz w Ampanihy, zatrzęsła się z
oburzenia i wolała nie plamić oczu bezeceństwem. Rzezby były tak drastyczne pisała o nich że
ujęcie ich w aparacie fotograficznym okazałoby się niemożliwe.
Francuz Myriam Harry nie bał się ujrzeć grobów pod Morondawą i dostał się do nich, ale po tak
sensacyjnych trudnościach, że w jego książce, wydanej w 1947 roku, czytało się o tym jak o
najtrudniejszej wyprawie po złote runo:
Tego poranku pisał na stronie 79 swej książki Sous le signe du taureau urządziłem ekspedycję
tajemniczą, niemal nielegalną do świętych grobów ukrytych gdzieś w broussie. Nawet administrator
kolonialny tej prowincji ich nie znał. A ponieważ wszystko, co dotyczy grobów i duchów przodków,
wywołuje tu religijny lęk, nikt nie chciał nas tam zaprowadzić.
Po wielu pertraktacjach i wysiłkach ze strony burmistrza Morondawy sakalawski gubernator,
potomek rodziny dawnych królów w Mahabo, pozwolił mi zwiedzić groby, ale pod warunkiem, że dam
pieniądze na złożenie ofiary z wołu i na libację betsa-betsy celem ułagodzenia przodków. I że to nie
potrwa do zachodu słońca, bo duchy lul i lulube wychodzą wtedy ze swych czeluści...
Spotkanie moje z Sakalawami odbywa się między Morondawą a Mahabo w świętym lesie, u stóp
obrzędowego baobabu. Z mej strony przybywa kilku kolonialnych żołnierzy oraz howaski tłumacz, z
tamtej strony sakalawski mistrz ceremonii w żółtej lambie, niby bonza buddyjski, w towarzystwie kilku
wojowników i czarownika. Tenże człapie za nimi, podczas gdy jego uczeń niesie rytualny koszyk-
subikÄ™.
Z oczu mistrza obrzędu bije dostojeństwo władcy i lekka pogarda w stosunku do mnie, a usta jego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]