[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dzielnicowy z łatwością dostrzegł na podłodze niewielką plamkę doskonale znanego mu
koloru. Opanował emocję, padł przy plamce na kolana i zaciskając zęby, gorączkowo jął
szukać po kieszeniach niezbędnych przyrządów. Znalazł scyzoryk, wyrwał z notesu czystą
kartkę papieru, zeskrobał substancję z plamki i uzyskaną odrobinę proszku pieczołowicie
zapakował w kartkę. Wiedział już, że przeczucie go nie myliło...
Naczelny inżynier patrzył z takim natężeniem, że przestał słyszeć. Cichy trzask
drzwiczek za plecami umknÄ…Å‚ jego uwadze. WzdrygnÄ…Å‚ siÄ™ nerwowo, kiedy dzielnicowy
delikatnie popukał go w ramię. Z pewnym trudem odgiął palce, kurczowo zaciśnięte na
oczkach siatki.
- Już? - szepnął trochę ochryple. - No i co...? Dzielnicowy był tak przejęty, że nie
zachował tajemnicy służbowej.
- Jest krew! - szepnął z zaciętością. - Kogoś zabili. Teraz im już nie popuszczę, chodz
pan!
- Chce pan ich zatrzymać? - zaniepokoił się naczelny inżynier. - Na litość boską, zrobi
się zamieszanie! Czy nie można jutro?
- Ale coś pan, jakie zatrzymać! Zobaczyć trzeba, co z tym zrobią, w kanale
zabetonujÄ…, czy co...
- Nic nie widać. Zasłonięte.
- Może chociaż podsłuchać się uda?
Dopadli piwnicznego okna i obaj zgodnie przycisnęli do niego głowy. Wąziutka
szpara w zasłonie nie pozwalała nic zobaczyć, ale ucho chwytało jakieś przytłumione
dzwięki. Zastygli niczym posągi z przymkniętymi oczami i zapartym tchem...
Janusz i Karolek, okrążywszy budynek od drugiej strony, zdążyli ujrzeć wyjeżdżającą
furgonetkę, a potem zamajaczyły im w mroku jakieś dwie postacie, pętające się wokół.
Doczekali chwili, kiedy postacie wróciły do budynku i wniknęły w czerń. Potem mijały
wieki, nic się nie działo i Karolek stracił cierpliwość.
- Ty, no i co? - szepnÄ…Å‚, trÄ…cajÄ…c Janusza. - Co teraz?
- Szlag mu draniowi w monogram - odszepnął z irytacją Janusz. - Tyle wiemy, że
faktycznie przyjechał i to w paru osobach. Diabli wiedzą, co teraz.
- Pójdzie wreszcie spać, czy nie?
- A co ja jestem kabalarka? W ogóle się nie mogę połapać, co to ścierwo robi...
- Wcale nie wszedł do domu. Wszędzie ciemno. Chyba wlazł do garażu. Samochód
zostawił na ulicy. Może zaraz odjedzie?
Janusz jeszcze przez chwilę oceniał sytuację. Podniósł głowę i popatrzył na widoczną
w pewnym oddaleniu zieloną poświatę. Lśniły w niej korony drzew, ale pod nimi nic nie
można było rozróżnić.
- Co tam! - rzekł stanowczo i podniósł się z trawy. - Niech go cholera bierze!
Odwalamy robotę, stąd nic nie widać.
- Będzie widać spawanie - ostrzegł Karolek i z ulgą podniósł się również.
- To który stanie i zasłoni od tej strony jaką szmatą. Będzie widać błyski, ale
niewyraznie. Nie zgadnie, co to jest.
- Bardzo dobrze - pochwalił Karolek. - Wracamy!
Porzucając niepotrzebne czołganie, ruszyli przez trawnik z powrotem, teraz już
krótszą drogą, przy samym budynku. Akurat znajdowali się pod kuchennym oknem, kiedy
nagle zabłysło w nim światło i jasny prostokąt padł na trawę obok ich stóp. Mimo woli
zamarli, przytuleni do cokołu willi.
- No...? - zniecierpliwił się po chwili Karolek. - Długo tak...? Wpatrzony w jasny, nie
zmącony żadnym cieniem prostokąt, Janusz wpadł na odkrywczy pomysł.
- Czekaj, możemy sprawdzić, co robi. Zajrzymy do tego okna.
- I co nam to da?
- Nie wiem. Zorientujemy się. Podtrzymam cię, staniesz na mnie. Jazda, właz!
%7ływa piramida wsparła się o mur. Karolek ostrożnie wyprostował się na plecach
Janusza, rękami ściskając podokienny parapet. Powolutku sięgnął oczami szyby w miejscu,
gdzie przejrzysta firaneczka była rozchylona.
Omal nie zleciał od razu, bo w tym momencie drzwi doskonale widocznej, jasno
oświetlonej kuchni otworzyły się i wszedł przez nie młody człowiek. Nie patrzył w okno,
zwrócony był do niego bokiem. W objęciach niósł ogromne kawały mięsa, które beztrosko
rzucił na podłogę obok wielkiej lodówki.
Skamieniały z emocji Karolek zachłannym wzrokiem patrzył, jak młody człowiek
niedbale upycha mięso w lodówce. Wnętrza lodówki nie widział, zasłaniały mu je otwarte
drzwiczki, ale z ruchów młodzieńca wywnioskował, że lodówka jest pełna czegoś i mięso
mieści się w niej z najwyższym trudem. Młody człowiek wbił je na siłę, zamknął drzwiczki i
opuścił kuchnię, nie gasząc światła.
Podpora pod nogami poruszyła się niecierpliwie i Karolek zeskoczył na ziemię.
- Nie mam pojęcia, co on teraz zrobi - wyszeptał z mimowolną troską. - Więcej mu się
nie zmieści...
- Co? - zdziwił się Janusz, prostując plecy. - A co on robi?
- Przyniósł cholernie dużo mięsa i wepchnął do lodówki. Więcej mu nie wejdzie. A
zostawił światło, więc chyba zamierza przynieść więcej.
- No to co?
- No to właśnie nie wiem, gdzie je schowa...
- Czyś zwariował?! Co cię obchodzi gospodarstwo domowe tego całego trutnia?!
Przywiózł żarcie, poutyka gdzie bądz i albo pójdzie spać, albo odjedzie w cholerę. Obiadu
przecież nie zacznie gotować! Ja go czniam, wracamy i do roboty!
Po drugiej stronie budynku naczelny inżynier i dzielnicowy, przytuleni do siebie skroń
przy skroni, usiłowali wepchnąć ucho w otwór wentylacyjny. Odkryli go już po krótkiej
chwili podsłuchiwania, zorientowawszy się, iż głosy z wnętrza docierają do nich nie przez
szybę okienka, ale jakby z boku. Przesunęli się, przyłożyli głowy do żelaznej ramki i głosy
zaczęły dobiegać wyrazniej.
- To zetka - szepnął naczelny inżynier. - Wywiew. Nawiew mają na dole...
- Cicho! - szepnął z przejęciem dzielnicowy. - Słuchaj pan! Będzie pan świadkiem!
Z garażu dobiegł dziwny odgłos. Naczelny inżynier zdefiniował go jako świszczące
mlaśnięcie. Znów świszczące mlaśnięcie i zgrzyt. Coś jakby głuchy trzask. I znów świszczące
mlaśnięcie. Naczelny inżynier usiłował przypomnieć sobie, z czym mu się ten odgłos kojarzy.
Słyszał coś podobnego, z pewnością słyszał, czegóż to jednak mogło dotyczyć...? Poczuł, jak
przylepionemu do niego dzielnicowemu kamienieją mięśnie.
- Waldek, przytrzymaj te nogie - odezwało się nagle wnętrze garażu
zniecierpliwionym ludzkim głosem. - Trochy na bok wez, o, tak...
- Ale ma gnaty!- dobiegł drugi głos, pełen podziwu i znów rozległo się świszczące
mlaśnięcie.
Naczelny inżynier nie wytrzymał.
- Co oni robią? - spytał dzielnicowego pełnym napięcia szeptem.
- wiartują ciało - odszepnął głucho dzielnicowy.
Naczelny inżynier zdrętwiał. Przypomniał sobie, skąd zna mlaskający odgłos. Robił
kiedyś instalacje w rzezni miejskiej i był świadkiem ćwiartowania przywożonych dość często
tusz wołowych. Tak jest, to było właśnie to...
- Ostrożnie, nie mazać mi tu juchy po całym garażu! - odezwał się trzeci głos, pełen
irytacji. - Do wiadra te bebechy, do wiadra!
Umysł dzielnicowego pracował na najwyższych obrotach. Wszystkie przewidywane
komplikacje jawiły mu się równocześnie, po głowie skakały niezbędne czynności służbowe,
przemieszane z szatańskimi podstępami. Jedno, czego był pewien, to tempo... Należy działać
w tempie, szybko, mało szybko, błyskawicznie! I przezornie, żeby jedno nie zaszkodziło
drugiemu...
Naczelny inżynier poczuł, że dzielnicowy poruszył się i odciąga go nieco od przewodu
wentylacyjnego. Następnie do ręki został mu wepchnięty jakiś papierek.
- Panie inżynierze, musi mi pan pomóc - szeptał gorączkowo dzielnicowy, zaciskając [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dancemix1234.keep.pl