[ Pobierz całość w formacie PDF ]
potem ujęła dłoń Stena i położyła na zamku swojego kombinezonu. W chwilę pózniej
strząsnęła ubranie z ramion i pozwoliła mu opaść na podłogę. Pod spodem była naga.
Stanęła naprzeciwko Stena i zaczęła rozpinać mu ubranie. Odsunął jej rękę.
- Zaczekaj.
Sięgnął za siebie i wyciągnął coś spod poduszki. Mały tobołek. Rozłożył go. To była
długa, lejąca się suknia. Błyszczała i lśniła kalejdoskopem kolorów.
- To dla ciebie. Prezent.
- Jak długo to masz?
- Bardzo długo.
- Och... Założę ją. Pózniej.
Znalazła się w jego ramionach i osunęli się na łóżko. W zupełnej ciszy.
Bet szła za Stenem w dół ciasnego kanału. Zwęził się jeszcze, i musieli zgiąć się wpół.
Nie miała pojęcia, dokąd idą. Sten powiedział, że to niespodzianka. Minęli zakręt i kanał
skończył się metalową ścianą.
- To nie jest niespodzianka - powiedziała. - To ślepy zaułek.
- Zobaczysz.
Sten wyjął kieszonkowy palnik i zaczął ciąć. W parę minut zrobił "drzwi", które tylko
strzęp metalu trzymał na miejscu.
- Zamknij oczy.
Bet zrobiła to i usłyszała świszczący odgłos tnącego dalej palnika i głośny stuk, gdy
"drzwi" upadły.
- Możesz już otworzyć oczy.
I Bet zobaczyła "pejzaż" po raz pierwszy w życiu. Miękki trawnik łagodnie opadał ku
małemu jeziorku. Wysokie zielone rzeczy, które, jak pomyślała, były pewnie drzewami, i na
końcu jeziora mały - czyżby z drewna? - domek, zbudowany w starym stylu. Komin,
delikatny dymek. Jak na obrazku. Sten pociągnął ją i podążyła za nim, jakby we śnie.
Popatrzyła w górę i zobaczyła jasne, błękitne sztuczne niebo. Niespokojnie rzucała się
do tyłu, gotowa uciekać, przestraszona otwartą przestrzenią. Sten objął ją ramieniem i
uspokoiła się trochę.
- Przez chwilę wydawało mi się, że upadnę... albo zemdleję. Sten roześmiał się.
- Przywykniesz do tego.
- Gdzie jesteśmy?
- To prywatny obszar wypoczynkowy Głównego Dyrektora Kadr, Gaitsona. Wyjechał
dzisiaj na dwudniowy program rekrutacyjny na innych planetach.
- SkÄ…d wiesz?
- Bawiłem się komputerem. Jestem w tym coraz lepszy, jeśli mogę tak o sobie
powiedzieć.
Bet czuła zdziwienie. To było miłe, ale... rozejrzała się dookoła...
- Co będziemy zabierać?
- Nie będziemy niczego zabierać. Mamy wakacje.
- Wakacje? To znaczy...
- Przez dwa dni nie będziemy robić nic, poza cieszeniem się każdą rzeczą, w jaką
Gaitson zaopatrzył to miejsce. Będziemy jeść to, co najlepsze, pić to, co najlepsze, i bawić
się. Bez wypraw. Bez strażników. Bez strachu.
Sten zaprowadził ją do jeziora. zdjął ubranie i powoli wszedł do wody.
- A w tej chwili biorÄ™ kÄ…piel.
Wszedł trochę dalej. Bet patrzyła, czekając, aż coś się wydarzy. Sten obrócił się i
uśmiechnął.
- I co?
- Jak to jest?
- Mokro.
Bet uśmiechnęła się. Potem zachichotała. A potem roześmiała. Głębokim, dzwięcznym
śmiechem. Pełną piersią. Tak, jak zwykła była robić, kiedy była dzieckiem. Przed
%7łłobkiem. Zupełnie nie jak Buntownik.
Sięgnęła do zapięcia swojego kombinezonu.
- Sten?
- Tak?
- Nie śpisz?
- Ummmm... nie.
- Tak sobie myślałam.
- No?
- Nie chcę opuszczać tego miejsca. Długa cisza.
- Musimy. Niedługo.
- Wiem o tym. Ale tu jest tak... tak....
Uciszył ją i przyciągnął bliżej. Otarł łzę z policzka.
- Ja stąd odejdę - powiedział.
- Odejdziesz? Co przez to rozumiesz?
- OpuszczÄ™ Vulcan.
- Ale to niemożliwe.
- Tak jak i życie, jakie prowadzimy.
- Ale jak?
- Nie wiem jeszcze. Ale znajdę sposób. Bet wzięła go za rękę. Przytuliła ją.
- Wezmiesz mnie ze sobÄ…?
Sten skinął głową. Potem wziął ją w ramiona i trwali tak przez całą noc.
Rozdział 13
Mahoney zeskoczył z ruchomego chodnika, przesadził barierkę i wpadł w drzwi do
sklepu. Zwinął się w powietrzu, wylądował na nogach i pobiegł.
Zwalił rząd urządzeń, przeleciał przez transporter i przetoczył na pas wywożący śmieci.
Wyjechał na nim ze sklepu i znalazł się parę stóp nad drugim chodnikiem, prowadzącym
na południe. Przesunął się na brzeg pasa i zawisł na nim na rękach.
Puścił i wylądował na chodniku. Odetchnął głęboko kilka razy i otrzepał ubranie.
Gubienie tego ogona, pomyślał, staje się coraz trudniejsze. Thoresen i jego służba
bezpieczeństwa najwyrazniej za bardzo interesowali się ruchami sierżanta Inna Mahoneya
z Gwardii Imperialnej, z podsekcji Kontroli Jakości Racji Polowych.
Jak dotąd "opieka" nad nim nie przekraczała granic normalnego dla Vulcana
paranoicznego nadzoru nad każdym cudzoziemcem. Miał taką nadzieję. Ale gdyby
znalezli go teraz, to na pewno zostałby w końcu zdmuchnięty. Udało mu się co prawda
"pożyczyć" kartę Miga na wystarczająco długo, aby zdążyć wyprodukować przyzwoitą
fałszywkę, zwędził też komplet ubrań Miga i skierował się na południe, jednak ciągle
musiał uważać.
Znajdował się całe mile poniżej Oka. O wiele dalej, niż pozwalały przepustki Kompanii.
Gdyby w tych rejonach został zdemaskowany przez służbę bezpieczeństwa albo
strażników, Kompania prawdopodobnie uznałaby przerobienie go na nawóz dla najbliższej
farmy kwiatków za prostsze od brnięcia przez wszystkie formalności deportacji. .
Mahoney jednak postąpił tak z pełnym rozmysłem. Jakoś nie odniósł do tej pory
sukcesów przy rekrutowaniu lokalnych agentów. Utknął w Oku i miał dostęp tylko do
oczywistych prowokatorów i Migów tak przerażonych, że nie warto było, zawracać sobie
nimi głowy. W każdym razie, osobiste przystąpienie do akcji wydawało się mniej
ryzykowne niż zakończenie misji i powrót do świata Primy.
Imperator, myślał Mahoney, nie byłby zachwycony postępami w zbieraniu danych, skoro
raport mógł brzmieć co najwyżej jakoś tak:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]