[ Pobierz całość w formacie PDF ]

stości, a w tym czasie Mairi siedziała z Eleanor i Juliana
i opowiadała im o związanych z tym świętem tradycjach.
- W obchodach biorą udział wszyscy mieszkańcy wy­
spy - wyjaśniała - a zaczynają się one w niedzielę przed
świętym Michałem, którą my nazywamy Dómhnach
Curran. Wtedy to wszystkie, niezależnie od wieku, ko­
biety i dziewczyny zbierają z pól marchew. Ta tradycja
od dawna zakorzeniona jest na wyspach. Ty, dziewczy­
no, i ta malutka też musicie wziąć w zbieraniu udział.
Eleanor przyjęła to z zachwytem.
Pogoda była nadal piękna. Po śniadaniu Eleanor dopil­
nowała, by Juliana ciepło się ubrała w wełnianą sukien­
kę i pończochy, bo na dworze panował chłód. Potem
mocno ściągnęła rzemienne sznurówki nowych butów
i obydwie ruszyły w kierunku skalistych pagórków za
zamkiem. Zamierzały spędzić dzień na oglądaniu wyspy
przez nową lunetę Juliany.
Kiedy wspięły się na grań pierwszego pagórka, Eleanor
odwróciła się raz jeszcze i wydało jej się, że widzi wysoką
postać, stojącą w jednym z okien zamku. Z tej odległości
nie mogła jednak rozpoznać w niej lorda Dunevina, nie
mogła również zobaczyć, że niespokojnie marszcząc brwi,
przygląda się ze swego gabinetu, jak odchodzą, prześlado­
wany wspomnieniem podobnej przechadzki sprzed trzech
lat, z której jedna osoba nie wróciła.
Niebo upstrzyły jesienne chmury, a słońce z ukonten­
towaniem kryło się za nimi i prawie wcale nie grzało; wie­
jący od zatoki wiatr był rześki i chłodny i szarpał za rąb­
ki ich płaszczy. Eleanor włożyła swoją najcieplejszą suk­
nię, z popielatego aksamitu, z rękawami, które sięgały od
obcisłego, zapinanego z przodu stanika do nadgarstków.
Nowe wełniane pończochy wystarczająco chroniły ją
przed zimnem, ale na wszelki wypadek zabrała po jesz­
cze jednej zapasowej parze dla każdej z nich.
Nie minęło pół godziny, a starannie upięty tego ran­
ka kok rozluźnił się i osunął na kark Eleanor. W kwa­
drans później dała sobie spokój z poprawianiem fryzury,
powyjmowała szpilki, które przytrzymywały włosy,
i rozpuściła zmierzwione sploty na ramiona.
Podczas spaceru zatrzymywały się od czasu do czasu,
chcąc przyjrzeć się jakiejś interesującej plamce, widniejącej
na dalekim horyzoncie, licznym łodziom, które wyprawi­
ły się na połów śledzi, unoszącemu się tuż nad powierzch­
nią wody burzykowi, szukającemu rybnej przekąski, albo
podskakującej na falach, zaokrąglonej główce ciekawskiej
szarej foki, która chyba za nimi płynęła.
Juliana co chwila przystawała, by popatrzeć na focz-
kę, a Eleanor gawędziła miło o krajobrazie wyspy, zwra­
cając uwagę na mnóstwo kwiatów, które rosły wszędzie
naokoło, chociaż była już jesień. Obydwie zbierały ma­
rzannę wonną i inne zioła dla Mairi, żeby miała czym
odświeżać prasowalnice do płócien, i utykały je w ma-
łym, wiklinowym koszyku, który im dała, zanim wyszły.
Wspinając się na zbocza i schodząc w dolinki, spoty­
kały od czasu do czasu dzierżawców z Trelay. Całą wy­
spą władał lord Dunevin, a ci jego poddani, którzy miesz­
kali poza zamkiem, zajmowali wydzielone zagrody albo
nieduże gospodarstwa i uprawiali pola zarówno po to, by
wyżywić swoje rodziny, jak i po to, by zarobić na życie.
Przeważnie dochody z ziemi nie wystarczały zagrod­
nikom na utrzymanie, uzupełniali więc je dodatkową [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dancemix1234.keep.pl