[ Pobierz całość w formacie PDF ]

też nie była spuchnięta. But wszedł na nią bez większego
trudu.
- To żadna zagadka. Po prostu nie ma dla mnie zna-
czenia, ile zarabiasz, Widzę natomiast, że za dużo wy-
dajesz. Gdy coś kupujesz, robisz to na łapu-capu, bez-
krytycznie. Bez oczekiwania na dzień wypłaty, bez po-
równywania cen, bez chwili namysłu, czy dany zakup
faktycznie jest niezbędny. Na przykład nasze zaproszenia
ślubne,..
Tim miał minę człowieka, który za chwilę zacznie
rwać włosy na głowie.
- Tak. Masz rację. Mogliśmy zamówić tańsze. Mo-
gliśmy oblecieć wszystkie sklepy i sprawdzić wszystkie
oferty. Sęk w tym, że kiedy zobaczyłaś ten wzór, byłaś
nim zachwycona. Każde inne rozwiązanie byłoby już gor-
sze. Zamówiłem je w przekonaniu, że sprawiam ci ra-
dość. Przecież takie właśnie chciałaś, więc w czym
rzecz?
- Dobrze. Niech będzie, że nie przywykłam do takich
S
R
wydatków - powiedziała, kierując się do łazienki, żeby
umyć zęby i przynajmniej ochlapać twarz zimną wodą.
Poszedł za nią.
- Nie przywykłaś? A może jest całkiem inaczej. Mo-
że sądzisz, że nie zasługujesz na coś takiego, bo to nie
ty regulujesz rachunek? Gdybyś to ty sama miała płacić...
- Och, Tim, przestań już! - zawołała i z pasją zaczęła
szorować swoje zęby.
Chwycił ja za ramię.
- Czy tak, Moll? Czy cała ta sprawa, cała ta kłótnia,
całe to nieporozumienie, które skończyło się zerwaniem,
ma swoje zródła w tym, że wbiłaś sobie do tej pięknej
główki, że powinnaś sama pokryć wszystkie wydatki ze
swojej pensji przedszkolanki? Wiem, że twoim rodzicom
również się nie przelewa, zresztą żadnej finansowej po-
mocy od nich nie oczekiwałem, bo naprawdę nie uważam,
aby kandydaci na małżonków mieli równo ponosić wszel-
kie koszty. Raz jest tak, raz inaczej. Zależy, jak się ułoży.
W każdym razie wydaje mi się, że równie wielką sztuką
jak bezinteresowne dawanie jest umieć całkiem bezinte-
resownie brać, przyjmować coś i nie mówić:  po co był
ten wydatek?",  to naprawdę nie było potrzebne" i inne
tego typu zdania, od których wszystkiego się odechciewa.
Takim ludziom po prostu nie można sprawić niespodzian-
ki, bo każdy prezent traktują jak zobowiązanie i zaraz
koniecznie chcą się zrewanżować.
Obmyła twarz i przyjęła podany jej ręcznik.
- Jest coś takiego jak tradycja, Tim. A tradycja mówi,
że koszty ślubu i wesela pokrywają rodzice panny
młodej.
S
R
- Bzdura. Tradycja nigdy nie narzuca niczego bez-
względnie. Jest tylko pewnym wzorcem postępowania,
dopuszczającym odstępstwa. A zresztą ta tradycja coraz
mniej pasuje do naszej epoki.
- Chodzi nie tylko o to, Tim. W przedszkolu, gdzie
pracuję, są czterolatki, które lepiej znają wartość pienią-
dza od pewnego dorosłego już architekta.
Wyszli na korytarz. Było tu zimno, ponuro i ciemno.
- Czyżby? A czy wiedzą, że nie można kupić mi-
łości?
- Może ich wiedza nie sięga jeszcze tak daleko, ale
czasem mi się zdaje, że dokonywaliby trafniejszych de-
cyzji finansowych od ciebie, Tim.
Po co ona w ogóle ciągnęła tę rozmowę? Najlepszą
rzeczą byłoby wrócić do pokoju, zagrzebać się pod kołdrą
i wypłakać za wszystkie czasy. Nie mogła jednak tak po-
stąpić. Ciotka Emmaline była gdzieś w tym ciemnym,
wyziębionym domu. Sama. Bez odrobiny ciepełka. Ale
z wiarą w sercu, że ma pod swoim dachem dwa grucha-
jące gołąbki. I tej jej wiary w żaden sposób nie można
było podważyć. Molly musiała pojawić się przed Em-
maline ze sztucznym uśmiechem na twarzy. Ufała, że to
niewinne oszustwo, dokonane w zbożnym celu, zostanie
jej wybaczone.
Gdy znalazła się w saloniku, pomyślała, że dobrze by-
łoby zapalić gaz na kominku. Zamiast jednak spojrzeć
w stronę kominka, jej wzrok pobiegł ku kolekcji fajek
Alberta Whipple.
A właściwie ku miejscu, w którym poprzedniego dnia
leżał list kochającej żony do zmarłego męża.
S
R
Teraz już go nie było.
List znikł.
Ale to nie wszystko. W powietrzu unosił się aroma-
tyczny zapach fajczanego tytoniu. Słaby, lecz przecież
wyczuwalny.
- Tim! Timothy! - zawołała, choć jej wołanie nie-
wiele się różniło od szeptu. Cofnęła się ku drzwiom, po
czym odwróciła i pobiegła do kuchni.
Była siódma rano. Walentynki dopiero się zaczynały.
Tim odłożył śrubokręt do metalowej kasetki i rozpro-
stował plecy. Rozpierała go duma. Dobra robota, pogra-
tulował sobie w duchu. Wiedział wprawdzie, że przykrę-
cenie klamki do drzwi to nie to samo, co wybudowanie
katedry w Chartres, ale dobra robota zawsze jest dobrą
robotą.
Ta naprawiona klamka nie była zresztą pierwszą rze-
czą, którą dziś zrobił. Ciotka Emmaline wręczyła mu rano
całą listę niezbędnych napraw i właśnie dotarł, wykre-
ślając pozycję po pozycji, do jej końca. Przywrócił więc
do stanu używalności dwa krany i jeden prysznic, wy-
mienił zawiasy w starej trzydrzwiowej szafie i podheb-
lował drzwi prowadzące na poddasze, żeby przy otwie-
raniu nie ocierały się o podłogę.
Teraz, po uporaniu się z klamką, spojrzał na zegarek,
a widząc, że dochodzi południe, to znaczy pora lunchu,
rzucił okiem ku oknu. Nie do wiary! Błękitny kwadrat
mienił się złocistymi odblaskami. Tim podszedł bliżej
i wsparł dłonie o parapet. Ze zwisających z dachu gru-
bych sopli skapywały krople. Znieg, który sypnął nocą
S
R
i ubielił świat, gwałtownie topniał w promieniach luto-
wego słońca. Przypomniał sobie słowa ciotki Emmaline:
 śnieg nie ma żadnych szans u nas na wybrzeżu".
Tych szans pozbawiło go zresztą nie tylko słońce
i ciepły wiatr, ale też człowiek. Tim miał już bowiem
za sobą pewną akcję, którą przeprowadził zgodnie z in-
strukcjami i wskazówkami ciotki Emmaline. Zaraz po
śniadaniu odnalazł skrzynię z piaskiem pomieszanym
z solą i posługując się kubłem i szufelką, posypał tą mie-
szaniną chodnik przed hotelem. Wiodące na werandę ob-
lodzone schody pozostawił słońcu. Szkoda mu było na
stare deski sypać żrącą sól.
Być może po lunchu wybierze się wraz z Molly na [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dancemix1234.keep.pl