[ Pobierz całość w formacie PDF ]
chandem. Nie patrz tak na mnie. Gdy facet zrobi, co do
niego należy, możecie się gdzieś zaszyć na całe lato. - Eu-
gene obserwował swoją podwładną z rosnącym niepoko
jem. - Beth, jesteś okropnie blada.
- Litości! Niedobrze mi! - Dziewczyna pobiegła do
łazienki i zatrzasnęła za sobą drzwi.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Beth przyglądała się małym spanielom. Niesforne szcze
niaki skubały uszy i czuprynę Reese'a, który leżał na traw
niku i udawał, że został pokonany przez dwu sześcioletnich
siostrzeńców. Chłopcy na niby okładali go pięściami. Dra
matyczne jęki i okrzyki wuja sprawiały, że chłopcy pisz
czeli z uciechy. Sylvie Marchand z rozrzewnieniem obser
wowała tę zabawę.
- Mój syn będzie kiedyś wspaniałym ojcem - szepnęła,
kładąc rękę na dłoni Beth.
- To nie ulega wątpliwości - odparła pogodnie dziew
czyna, starannie ukrywając wzburzenie. Gdyby mogła,
uciekłaby z rodzinnej posiadłości Marchandów na koniec
świata, byle nie przysparzać ukochanemu cierpień.
Spojrzała ponownie na Reese'a, który przerwał zabawę
i ruszył w stronę tarasu. Sylvie pochyliła się ku Beth i rzu
ciła konspiracyjnym szeptem:
- Nie sądzisz, moja droga, że stary dom Reese'a to
idealne miejsce dla gromadki dzieciaków?
Beth nie miała odwagi spojrzeć w oczy matce ukocha
nego. Z uśmiechem kiwnęła głową. Oczyma wyobraźni
ujrzała Reese'a otoczonego gromadką dzieci. Gdy wszedł
na taras, poczuła, że wzruszenie ściska jej gardło. Miała
wrażenie, że lada chwila się udusi. To było istne samobój
stwo na raty.
- Masz rację - wykrztusiła z trudem. Na wyraźne ży
czenie Sylvie mówiła jej po imieniu.
- Co to za szepty? - dopytywał się Reese, całując matkę
i Beth.
- Rozmawiałyśmy o tym, jak zmienić piękny zabytko
wy budynek w prawdziwy dom - odparła z uśmiechem
Sylvie, podając synowi szklankę mrożonej herbaty. - Phi-
lippe i ja mamy tu mnóstwo pięknych drobiazgów. Chyba
nadeszła pora, by część z nich rozdać najbliższym.
Nim Beth zdążyła odpowiedzieć, Marchand uniósł
szklankę i powiedział z porozumiewawczym mrugnię
ciem:
- Moja matka sądzi, że nie opłaca się wydawać pienię
dzy na całkiem nowe rzeczy, skoro przedmioty odziedzi
czone po dziadkach i przechowywane na strychu są jeszcze
w dobrym stanie.
- Nie rób ze mnie skąpiradła, Reese - odparła Sylvie.
- Któż by śmiał wciskać ludziom stare rupiecie! Niech
Beth zdecyduje, co może pasować do jej wizji twojego
domu.
Proponuję,
żebyście
obejrzeli gobelin wiszący
w moim saloniku - dodała, ściskając rękę dziewczyny.
- Z przyjemnością - odparła Beth, uwalniając dłoń
z uścisku. Gotowa była na wszystko, byle uciec od poczu
cia winy, które ogarniało ją w obecności przemiłej i wyjąt
kowo serdecznej matki Reese'a. Pochyliła się i wzięła na
ręce jedno ze szczeniąt, które przydreptały za Marchandem
na taras. Przytuliła zwierzątko i ukryła twarz w jego cie
płym futerku. Od dwóch dni obserwowała uważnie Sylvie.
Oczekiwała spotkania z kobietą nieszczęśliwą i zgorzknia
łą, ale prawda była zupełnie inna. Czuła się jak Mata Hari,
cudem przedstawiona Matce Teresie z Kalkuty.
- O który gobelin ci chodzi, mamo? - zapytał Reese,
gładząc szczeniaka trzymanego w objęciach przez Beth.
Bliźniacy o jasnych włosach wpadli na taras i zaczęli z pi
skiem biegać wokół dorosłych.
- Miałam na myśli ten wiszący nad kominkiem. Pra
wdziwą idylla: kwiaty, wieśniacy na polu, las w oddali.
Beth powinna go obejrzeć. Idźcie tam od razu - zapro
ponowała, wkładając szczeniaki do wielkiego kosza. Ski
nęła na wnuków. - Zabieram małych wojowników na spa
cer do winnicy. Najwyższa pora, by ich dziadek wrócił do
[ Pobierz całość w formacie PDF ]